Piotr Picheta chwalący się zdobyczą... która nie przyszła bez bólu i zgrzytu zębów...
Przez szwarjcarskie widoki prosto do Zermatt...
Po przyjeździe do Täsch musieliśmy znaleźć miejsce parkingowe. Do Zermmat nie można wjeżdżać samochodem jeżeli nie jest się mieszkańcem tego miasteczka.
Od tego miejsca musimy wyruszyć już z pełnym ekwipunkiem. Tak więc robimy przepak i przegląd, gdzie jeszcze można zaoszczędzić na wadze plecaka. Niestety pozostają nadal koszmarnie cieżkie, nawet po "odchudzeniu".
Widok Matterhorna towarzyszył nam od piewszych chwil i nie rozstał się z nami, aż do ostatnich.
Z racji swojej zjawiskowości stał się obiektem wielu zdjęć i czasami można by odnieść złudne wrażenie, że to on był głównym bohaterem naszego przejścia. Jednak jest to mylące, Dufourspitze dopieo podczas ataku szczytowego ukazał nam całe swoje piękno i surowość...
Matterhorn
;)
...tak, mina jest odzwierciedlenim wagi plecaka.
Pierwszy biwak, gdzieś na polanie daleko przed Gorner Grad.
... odciążamy plecki wchłaniając kabanosy i inne podróżne rarytasy. Pogoda, widoki i dobry nastrój dopisuje...
Zwijamy biwak. Dzisiejszy cel to Monte Rosa Hut, przynajmniej tak nam się wydawało, bo chciwy los zabrał nam kilka kilometrów do owego celu...
Trzech muszkieterów jest już gotowych wyruszyć i dostać "wpierdol" od góry...
Było wpominane, że Matterhorn towarzyszył nam przez cały czas naszego przemarszu i wspinaczki? ;)
Panorama na Monte Rose i Duforspitze z Gorner Grad. Na Gorner Grad wyglądaliśmy jak ufoludki z naszym pełnym ekwipunkiem oraz metalicznymi odgłosami szpeju zwisającego z naszych plecaków pośród turystów, którzy przyjechali w to miejsce koleją w celu napojenia się widokami.
Niektórzy robili sobie z nami zdjęcia, inni spoglądali podejrzliwie, z niedowierzaniem... Cóż, taki już los zdobywców gór w stylu alpejskim w środku cywilizowanej europy.
Duforspitze, gdzieś daleko... pieśń i obietnica niedalekiej przysłości.
Cóż, nietety układ terenu powoduje, że wchodzimy na Gorner Grad tylko po to żeby z niego zejść w dół. Łącznie podczas całej naszej przeprawy pokonujemy ponad 5000 m przewyższeń.
...jeszcze w dół, musimy zejść na lodowiec.
To czego najbardziej nienawidzi się, gdy ma się ciężki plecak na sobie to schodzienie po drabinkach o wysokości kilkudziesięciu metrów. Tym bardziej, gdy jeszcze próbuje się to zrobić na lenia trzymając kijki w jednym ręku... Można się spocić ze stresu, który temu towarzyszy...
Noc zastaje nas zaraz po zejściu na wypłaszczenie na lodowcu. Przejście dzisiejszego odcinka było ciut bardziej czasochłonne niż zakładaliśmy.
...do Monte Rosa Hutte.
Oprócz naszych nie było żadnych śladów. Ostatni alpiniści byli tutaj we wrześniu na co wskazywały również wpisy w Monte Rosa Hutte. Było to o tyle ważne lub raczej utrudniające, że droga nie była przetarta, a przez to prędkość naszego poruszania się obniżona.
Po przejścu przez Monte Rosa Hutte i krótkim odpoczynku połączonym z pozostawiemiem w tymże miejscu części naszych niepotrzebnych zapasów, czekał nas jeszcze kawałek, aż do moreny czołowej lodowca, gdzie zamierzaliśmy założyć nasz obóz, z którego planowaliśmy atak.
Droga do tego miejsca była bardzo nieprzyjemna ze względu na zapadający się śnieg z nierównym skalno-kamiennym podłożem, który w przyapdku wpadnięcia narażał nasze kończyny na kontuzje.

Choć odcinek jaki w dniu dziejszym mieliśmy pokonać był dość krótki, to jednak zajął nam dużo czasu.

W tle można dojrzeć srebrzysty dach schroniska, które pozostawiliśmy.
Po założeniu obozu plan był następujący: z racji tego, że od dłuższego czasu oprócz nas nie było tutaj żadnych innych alpinistów, zamierzaliśmy przejść pewną część czekającego nas podczas ataku szczytowego dystansu w celu zbadania warunków i założenia śladów, którymi będziemy mogli się przemieścić w nocy, podczas ataku szczytowego.
Choć pogodę mieliśmy świetną to jednak pokonywany przez nas odcinek, był dość trudny ze względu na mocno poszarpany lodowiec przez, który trzeba było przejść dość krętą drogą z należytą uwagą i asekuracją.
Niektóre mosty lodowe przez, które wytyczyliśmy nasz szlak nosiły spory balast niepewności w stosunku do swojej wytrzymałości.
Dalsze odcinki wymagały przebrnięcia chwilami w dość głęgokim śniegu, w lawiniastym terenie.
Udało nam się zalożyć ślad do pewnego miejsca, z którego wydawać by się mogło, że uda się już względnie bezproblemowo iść, aż do świtu w dniu potencjalnego ataku szczytowego.
Nieprzyjemnie wyglądający most wymagał od nas zachowania odpowiednich środków zapobiegawczych.
Wieczorny spoczynek w obozie i próba złapania kontaktu ze światem.
Widok z naszego obozu na Monte Rosa Hutte.
Atak rozpoczęliśmy ok. 3 w nocy. Do miejsca, do którego udało nam się założyć ślad dotarliśmy ok. 5 rano. Jest listopad, a więc o tej godzinie słońce jest jeszcze głęboko pod horyzonem, a masyw jest spowity nocnym niebem.
Zdjęcie jest zrobione ok. 7 rano, kiedy pierwsze promienie słońca zaczynają oświetlać okolicę, a my jesteśmy już daleko za punktem, do którego dotarliśmy dwa dni wcześniej.
Można powiedzieć, że odcinek ten pokonaliśmy bez większych problemów. Noc ukryła przed nami niebezpieczeństwa...
Seraki i fragment grani prowadzącej na Dufourspitze.
Niewinnie wyglądający z tej perspektywy początek grani Duforspitze.
Prawdopodobnie ostatni względnie płaski fragment.
I zaczyna się PD+, czyli to na co wszyscy z nas czekali...
Adrenalina powoli zwiększa swoje stężenie we krwi, a optyka na tu i teraz zaczyna się zmieniać.
Do tego dochodzi zmęczenie oraz wysokość 4600 m n.p.m., która zmniejsza naszą standardową wydolność fizyczną.
Jest ekspozycja, jest adrenalina.
Grań prowadząca na szczyt Dufourspitze, była dość długa i zróżnicowana, ze sporą ekspozycją i momentami wspinaczki skalnej. Dodatkowo upstrzona śniegiem i lodem, na przemian ze skałą dawała sporą dawkę emocji.
Widok ze szczytu na liny, którymi zjechaliśmy na dół.
Dotarcie do szczytu wyciągnęło z nas całkiem sporo sił.
Po rozeznaniu się w sytuacji postanowiliśmy zrobić zjazd na zamocowanych po drugiej stronie linach konopnych.
Operator kamery :)
Choć zjazd na linach zaoszczędził nam powrotu tą samą granią, a tym samym dodatkowego wydatku naszych już uskromnionych sił to jedanak po dostarciu na dół dotarła do nas świadomość tego co nas dalej czeka.
Mianowicie docierając do podnóża zdobywanego szczytu, można było dobrze rozeznać się w sytuacji panującej wokół niego. Nie ulegało wątpliwości, że miejsce, do którego właśnie dotarliśmy, to poobrywane serakowisko i prawdopodobnie będzie nas czekała przeprawa przez jeden z seraków.
Jakiekolwiek próby znalezienia obejścia zakończyły się fiaskiem.
Ostatecznie postanowiliśmy poświęcić jedną śrubę lodową "irbis" i zjechaliśmy na linach z seraka, co było wisienką na torcie dzisiejszej przeprawy.
Piotr w niecierpliwym oczekiwaniu na ostatniego "wisielca".
W oddali za nami pokonany serak, który połknął naszego "irbisa". :)
W pewnym momencie zaczął pojawiać się problem. Jest listopad i zbliża się godzina 17, o której to światło dzienne zaczyna powoli ustępować zmrokowi, a my nadal nie natrafiliśmy na nasz ślad.
Ostatecznie tuż przed zachodem słońca udało nam się odnaleźć nasz ślad. Było to bardzo budujące, ponieważ przeprawianie się po zmroku na nieznanym terenie, nie wróżyłoby nic dobrego.


Ostatecznie do obozu dotarliśmy ok. godziny 19. W tym też miejscu rozwiązaliśmy łączącą nas wyszystkich linę. Dufourspitez i jego grań dał nam dziś ostro popalić. Wszyscy mimo zmęczenia czuliśmy się świetnie duchem. Warunki były dość trudne i wykonaliśmy kawał dobrej i wymagającej przeprawy...
Dzień po ataku. Powrót do Zermatt. W oddali Dufourspitze.
Powrót z miejsca naszego obozowania do Zermatt zajął nam jeszcze dwa dni.
Kolejna nieplanowana noc na lodowcu.
Matterhorn i spadająca gwiazda.
Monte Rosa ujęta z naszej drogi powrotnej.
Wszystkie trudności są już dawno za nami. Pozostaje już tylko alpejski treking, prerywany raz po raz sesjami fotograficznymi.
Przyznać trzeba, że trasa, którą pokonaliśmy podczas mierzenia się z Dufourspitze była emocjonująca i upstrzona alpejskimi "przygodami", a warunki z jakimi przyszło nam się zmierzyć mimo wyśmienitej bezchmurnej pogody od dnia wyjścia, aż do dnia powrotu, nie były łatwe.
Głęboki świeży opad śniegu zdecydowanie utrudniał treking i zwiększał zagrożenie lawinowe. Jednak dzięki wytrwałości Piotra, który praktycznie cały czas będąc na przodzie przecierał trasę. Ostatecznie całość została uwieńczona sukcesem. Dostaliśmy zdecydowanie więcej, niż to czego oczekiwaliśmy... :)